Dzień Y (nie liczyłem)

A mówiłem, a ostrzegałem, ale kto by mnie słuchał? Na pewno nie tych trzech cwaniaków, którzy to postanowili się wybrać do lasu. Powód? Podobno jeden z nich zobaczył jakieś ruiny przez lornetkę to i pomyślał, że pewnie jakieś ciekawe fanty można tam znaleźć. W końcu było to przecież dość blisko, więc co się niby mogło stać. Rezultat? Trzech wyszło, a jeden ledwo wrócił porośnięty jakimś szarozielonym paskudztwem z jednej strony. Aha – sądził również, że z powrotem tak do miasta wejdzie! Trzeba go było odstrzelić niezwłocznie, a później jeszcze oblać naftą i podpalić, tylko że nikt nie chciał tak blisko podejść. Trzeba było zrobić losowanie. Sądzę zresztą, że ta pozostała dwójka, która umarła (podobno w straszliwych męczarniach) miała i tak więcej szczęścia, niż ten, co wrócił.

Te eleganckie ludzie z różnych korporacjów to od początku mówili, że tu w ogóle nie powinno się dać wyżyć i że za cholerę nie ogarniają już nawet nie tego, skąd się tu nagle Dogan wzięło, ale czemu nie pozdychaliśmy tu wszyscy od razu od złego powietrza, wody i wszelkiego paskudztwa. Opakowali to wszystko w wiele ładnych słów, porozkładali jakieś maszyny pomiarowe, patrzyli w ekrany, drapali się po głowie i w końcu wzruszyli ramionami. Oznaczyli różne miejsca jako „bardzo zatrute”, „trochę mniej zatrute” i „prawie da się żyć”. Zostawili również jeden aparat do pomiarów u miejscowego golibrody, po czym się zawinęli.

Czemu u golibrody? Bo to taki trochę mechanik-amator. Zbierał zawsze stare śmieci i składał z nich różne
różności, co to czasem nawet przez chwilę działały, aczkolwiek rzadkim to było zjawiskiem. Tak czy owak, jakoś tam do korporacjów zagadał i dostał sprzęt pod opiekę. Sama maszyna jest spora i schowana gdzieś w mieście, a Golarz nosi przy sobie taki mały dynks, co to pokazuje, gdzie lepiej nie wchodzić, żeby płuc nie wyrzygać. Oprócz tego zawsze chętnie zajrzy do środka jakiejś maszynki (najchętniej takiej, co to wygląda, jakby można z nią było pogadać). Niekiedy coś naprawi, czasem poprawi, ale zawsze trzeba uważać, żeby nie podebrał częścido czegoś, co akurat sobie w wolnym czasie składa.

Korporanty zachęcają do oczyszczania okolicy ze skażenia, bo podobno Dogan jest bardzo cenne pod
kątem wydobycia jakiegoś surowca, ale same nieszczególnie palą się, by tam ludzi wysyłać lub w to jakoś dużo inwestować. Jak to mówią - budżet kwartalny projektu nie chce się spiąć, a margines przy takim potencjalnym stosunku zysków do strat zwyczajnie się nie „karkuluje”, czy jakoś tak. To znaczy, że się może nie zwrócić. Jakby natomiast udało się rozszerzyć te one, te strefy wpływów, to może i by mogli tym pieniądzem sypnąć.

Póki co jednak nikt groszem nie sypie ani nie śmierdzi (a jak już, to wyłącznie czymś zupełnie innym), zaś
w samym mieście, choć niby żyć się da, to średnio jest z czego. Wody coraz mniej, aż ostatnio piwo na kartki zaczęli sprzedawać. Że niby trzy na głowę dziennie?! Absurd. Żreć też za bardzo nie ma co, bo tyle, co akurat na grządkach wyrośnie to jest nic na taką masę luda. Ziarna pod zasiew niby trochę jest, ale wysiać nie ma gdzie. Wyjdzie na to, że w końcu zeżremy i to, a potem to już chyba tylko tynk ze ściany. No i, żeby nie było tak prosto, to zeżremy go po ciemku, bo paliwa do generatorów również mamy coraz mniej (ale zaskoczenie!). Elektrykę już powoli nam zaczęli wyłączać, a wiecie, jak się siedzi w barze, gdy nie ma co pić, co jeść i nawet w karty grać nie można, bo gówno widać? Otóż do dupy. Do dupy się tak siedzi.

No i co, no i miało być fajnie, a jak jest – każdy widzi. Gdyby nie ten ojciec Callahan, to by już wszystkim
się na dobre odechciało. Skąd ten chłop ma tyle pary w sobie, to ja nie wiem. To znaczy wiem - jak silnik na benzynę, tak Callahan chodzi na bimber. Mógłby nie jeść i nie spać, ale póki ma co wypić, to idzie jak burza i nawet drugich za sobą pociągnie. Jak już robi się paskudnie (tak jak wtedy, gdy paru gnojków się skrzyknęło, zabarykadowało z zakładnikami w Pimpusiu i kazało sobie resztę żarcia przynieść, bo inaczej po kolei wszystkim łby pourzynają), to warto mieć ojczulka po swojej stronie. Paru chłopaków poustawiał na rogach, a sam urwał sztachetę z płotu, schował za pazuchę i poszedł zanieść zbójom Słowo Boże. Łomot i okazjonalne „Deus Vult!” aż echem szło, coś pięknego! Jeśli kto zagrzeje ludzi do szukania sposobu „jak czynić sobie ziemię poddaną”, to tylko on. Byle tylko coś z tego wyszło, zanim zabraknie wody do pędzenia bimbru, bo będzie źle…

Oprócz o. Callahana jest jeszcze jedna… osoba, która myślę, że może pomóc w ogarnięciu tego bajzlu.
Tylko czy zechce? Trudno powiedzieć. Mówią na niego, czy też na nią (no wybaczta ludzie, ja nie wiem, to jest naprawdę cholernie dziwne) Mord. Mordę. Mordred? A może Modre… Że niby niebieskie? Nie nosi się na niebiesko a mordę ma (jak każdy z nas), choć dosyć… dziwną, i dziwnie mówi, bo zawsze w liczbie mnogiej, to ci dopiero! Ja już dawno bym się na jego miejscu pogubił. A, mówił żem już, że nie wszyscy się z nami przenieśli z Dogan, prawda? No, to tu jest jakby odwrotnie. Te całe Modre na pewno nie przeniosło się razem z nami. Zapamiętałbym takiego kogoś. Czym się zajmuje? Jest to w sumie trochę handlarz, acz bardziej, niż towarami, handluje usługami. To znaczy przysługami. Załatwia różne rzeczy, co to, wydawałoby się, są nie do zdobycia. Ogarnia rzeczy nie do ogarnięcia. Może wpadnie na sposób, jak przejść przez skażenie? W sumie mówią, że przyszło to coś do miasta z zewnątrz, niedługo po tym, jak żeśmy się przenieśli. Ten i ów to widział. Ale czy to ludziom wierzyć można? Jeden twierdzi, że widział, jak Mord wychodzi z kokonu albo łapie robactwo i je zjada. Jak ogniem z dupy zieje i po wodzie chodzi. Gówno tam po wodzie chodzi… Jeśli jednak załatwia rzeczy nieogarnialne, to może da radę nam pomóc?