Dzień X
Ja już naprawdę nie wiem… No bo patrzcie, na przykład – szwagier jaki jest, taki jest, ale na ciesiołce to się zna. Przeca jak razem żeśmy stodołę stawiali, to wiadomo było, żeby jego słuchać, bo wie jakie drewno, pod jakim kątem ciąć, gdzie złożyć i jak. Wszystko się do tej pory trzymało jak ta lala do tego stopnia, że nawet bez żadnych gwoździ potrafił pozbijać wszystko razem. I to stało, i solidne było. A teraz co? Psinco. Każda rzecz obecnie jakaś taka krzywa zaczęła wychodzić, nie mówiąc już o tym, że na drugi dzień się rozsypuje… Ale może od początku.
Jak już kiedyś mówiłem, niepokojąco tu jest w tym nowym Dogan – nie Dogan. Tak żem najpierw myślał, że jest całkiem tak samo, jak przedtem, zanim żeśmy się przenieśli, ale im dalej od miasta, tym bardziej było no… obco i dziwno. Okazało się jednak, że nie do końca tak to działa. A w zasadzie – nie działa.
Sporo ludzi nie przeniosło się razem z nami. Na przykład szpital stoi pusty – ani Siostrzyczka Eve, ani Doktor Gruber się w tę dalszą podróż nie wybrali. Szpital natomiast jak był, tak jest a leki, bandaże i inne „potrzebności” również są na miejscu, choć samo to niestety nie wystarczy. Mamy, rzecz jasna, paru medyków, którzy niby wiedzą, co robią… Tyle, że to już nie jest do końca prawda. Niektórym jako tako coś wychodzi, a innym wcale, choć – na moje oko – wszystkie spece robią to samo i tak samo. Oni jednak z kolei mówią, że „nie, to działa, tylko nie zawsze”. Była z tego niezła awantura, wyzywanie od oszustów i groźby karalne, aż wsadzili wszystkich do aresztu.
Wyszło to jednak każdemu na dobre, bo jak tam razem posiedzieli i ochłonęli, to pogadali na spokojnie i okazało się, że za każdym razem, kiedy któremuś coś nie wychodzi jak trza, to w pobliżu akurat kręci się Szczepan, taki miejscowy „przynieś-podaj-pozamiataj”, co to dorabiał sobie jako niewykwalifikowana pomoc przy czymkolwiek. Zapytali go jak działają różne rzeczy, a on ino się wytrzeszczył, jakby na niego co z krzaków wyskoczyło i powiedział, że nie wie jak. Stoi i patrzy, jak ktoś coś robi i widzi, że krzywo. Wtedy, niczym w przebłysku geniuszu, prostuje to idealnie nie wiedząc zupełnie, w jaki sposób. No i weź tu z głupim gadaj. Ech…
Przez to aktualnie nie możem ze szwagrem nowej szopy postawić, bo się znów rozsypie na drugi dzień – chyba i my potrzebujemy takiego, o, Szczepana. Ma chłopina cholerną ciekawość świata lub, jak to pewien uczony głupek w okularach nazwał, „otwarty umysł”. Jasny gwint! Ja to bym chyba głowy otwartej mieć nie chciał, bo by mi jeszcze co do niej dziwnego wlazło. Teraz Szczepan se każe dopłacać za pomoc i ciężko go w ogóle zaklepać, bo przy wszystkim, co wymaga większego kombinowania jest po prostu bardzo przydatny. Na szczęście są jednak jeszcze inni z taką smykałką, jak on – i dobrze, bo roboty w mieście mamy od cholery…