Dzień Z
A co to, panie, ludzie nie wymyślą! Jużem wspominał o tych onych korporantach, co to się pokazali jakiś czas temu, ale jeszcze żem nie wspominał najzabawniejszej rzeczy - szwagier zgodził się dla nich pracować. No przeca to trzeba mieć nie po kolei w głowie, żeby tego lewusa wziąć do roboty! A ten jeszcze mi pojechał z całym przemówieniem, jak to on ma dosyć kopania ziemniaków (których, póki co, kopać nie ma gdzie, bo dookoła miasta skażenie), dlatego też wybiera „świetlanom przyszłość prospektora i owocowe czwartki”. Czwartki!

Te czwartki to mnie wtedy jakoś tak szczególnie znerwowały. Powiedziałem mu, by w takim razie wybił sobie z głowy bimbrowe piątki, soboty i niedziele. Była z tego sroga awantura, bo mi zaczął pyskować, że ze mnie to jest cham i prostak. Tak żem się wkurzył, żem się zawziął i żem poszedł pogadać, czy do roboty nie trza kogo w jednej czy drugiej korporacji. Na szczęście okazało się, że w jednej z nich szukali chemika, a że moja światowej i okolicznej sławy receptura bimbru daje mi reputację wyprzedzającą daleko poza obszar, gdzie nogi po tym bimbrze ponieść mogą… to udało mi się tę robotę dostać.


Olaboga, co to na początku było podpisywania przeróżnych papierków, a literki w nich takie maluśkie, że ja nie mogę. To najtrudniejsze chyba było, a żem się spocił (choć powiedzieli mi wcześniej, że procedury będą uproszczone, czy coś). No i dawaj tam panie do laboratorium! Za bardzo już teraz powiedzieć nie mogę, co żem tam z czym mieszał. Generalnie robota jak przy bimbrze, ale jeden z tych papierków, co to go podpisałem, to była jakaś glazura (czy może klauzula) niejasności… lub niejawności, coś takiego.

Tylko, że jak przyszło do płacenia, to żem się zdziwił, bo nie dali mi żadnych piniondzów. Żadnych! Jakże to, pytacie, za darmo robić każą? No nie, ale dziwne to jakieś. Dostał żem taki kawałek jakby tabliczki, cienkiej takiej, służącej niby do identyfikacji. Pokazali mi, że ten „identykiwator” to się przykłada do takiej maszynki, co to na nią Terminal mówią. Pokazuje ona, kto ile ma na koncie piniondzów (znaczy się - ja) no i, co ważniejsze, można z tego konta komuś za coś zapłacić. Myślę więc, że korporacja mi jakby do tej maszynki piniondze rzuca, a dzięki temu również i ja mogę komuś za coś zapłacić (albo mi ktoś może - na przykład za bimber). Przelew to nazywają, więc trochę głupio, bo przelać to bimber można, a piniondze to co najwyżej przesypać.

Od razu żem poszedł po ślusarza. Udali my się w dwójkę do Terminala, po czym nabyłem od niego drogą kupna nową kłódkę. Ziemniaków już przecież nie ma, wody coraz mniej, to i nie będzie z czego nowego bimbru robić. Muszę więc jakoś zabezpieczyć swoje zapasy, przed szwagrem zwłaszcza, bo to świnia i zdrajca - dla innego korpo robi.

Trochę mi się to głupie z początku wydawało, że nie mam piniondzów w kieszeni, ale jakoś to działa. W zasadzie nikt już nie płaci starą walutą - czasem jeszcze ktoś chce się wymieniać na zasadzie „coś za coś", ale rzadko ktoś ma na wymianę dokładnie to, czego potrzebujesz. Żeby więc nikt nie był stratny, to łatwiej jest się udać do terminala - zwłaszcza, że postawili ich w mieście kilka, a w pierwszej kolejności przy barze, no wiadomo! W sumie to i lepiej, bo po pijaku nie zgubię, z kieszeni mi się nie wysypią a i w ciemnym zaułku nikt portfela mi nie skroi, bo "idenkifatory" działają ino dla człowieka, który je od korpa dostał. Że niby palec trza przyłożyć, czy coś (własny, nie cudzy - z cudzym nie działa).

Tak więc kraść się już nie da. Chyba, że by kto kogo zaciągnął do Terminala i zmusił do wypłacenia środków z własnego "idenkiwatora" - czyli, żeby przelew od niego do siebie zrobić. Ale kto by tak zrobił? Chyba, że szwagrowi, tej mendzie aspołecznej… Hmm…