Dziwne się rzeczy działy ostatnio, jakbym opowiadał komu, co tego nie widział, to by nie uwierzył…
Chociaż czy to dziwniejsze niż oblężenie przez czerwonych, albo żaboludzie? Niby się człowiek przyzwyczaił, a tu znowu coś takiego wyjdzie, że się mózg topi. Ja tam nie wiem, ale mi się pomyślało, że warto to spisać. Dzieci nie mam, ani pisarz nie jestem, ale tak po prawdzie to co to za różnica, skoro piach dla wszystkich czeka taki sam. Może choć się będzie z czego komu kiedyś pośmiać, albo zadziwić. No to było to tak:
Dzień 0
Byłem ze szwagrem na polu, bo co tu dużo mówić, przyszła nasza kolej na kopanie ziemniaków, mimo że się kompletnie do tej roboty nie nadajemy, a zwłaszcza ja – powiedzmy, że moje dłonie preferują pracę zupełnie innego typu. Ktoś to jednak musi robić, no i była nasza kolej. Długo jednak nie popracowałem, ponieważ nagle widzimy - załoga z pobliskiego posterunku pędziła w popłochu aż się kurzyło. Słyszałem, jak wołali „Czerwoni, czerwoni!”, czy coś takiego. Najpewniej chodziło im o ludzi Maerlyna, co nas nękali i napadali od dłuższego czasu. Ostatnio było z nimi coraz gorzej i tym razem przebili się szybciej i skuteczniej przez obronę wystawioną z miasta, a niektórzy z nich faktycznie mieli ze sobą czerwone chorągiewki (lub inne szmaty tego typu). Obeszli Dogan dookoła niczym mrówki, a że mam wstręt do robactwa, to wolałem nie patrzeć. Nakazałem szwagrowi powrót do miasta, póki bramy otwarte, ale szwagra było już ledwie widać, bo postanowił i ziemniaki, i mnie daleko z tyłu zostawić. Co za gad! A mój bimber jakoś chętnie pił!
Ledwo doleciałem do bramy, a za mną reszta naszych – tych, których „maerlynowcy” nie zdążyli ubić po drodze. W samym Dogan chłopaki od Pułkownika (znaczy się, wtedy już Generała) zaczęli ostrzeliwać przeciwników, przez co te czerwone mendy trochę zwolniły, ale dało się zauważyć, że za nimi wciąż szli następni i następni - końca nie było widać temu całemu dziadostwu!
Pomyślałem, że może od drugiej strony jeszcze da się jakoś przemknąć do lasu i przyczaić w jakiejś dziurze. Po drodze jednak zauważyłem, że mój szwagier stamtąd wraca. Mówił, że i tam
„maerlyny” idą, więc nie ma którędy wiać. Miałem ochotę się rozpłakać. Słyszałem dobiegające z placu przed barem krzyki, więc uznałem, że to koniec, że bramy padły i że jest już „po ptokach”, ale
na szczęście się myliłem. Brama wciąż stała, a krzyki wreszcie dało się zrozumieć: „Szybko, biegiem tu! Będziemy odpalać V8!” (choć możliwe, że coś lekko przekręciłem).
Byłem przekonany, że z tego strachu wszystko im się już miesza, ale tam faktycznie stało takie stare przerdzewiałe coś, co to podobno kiedyś, zanim świat poszedł naprzód, było mknącym przez
pustkowia wehikułem pewnego bohatera. Interceptor – tak, tak to się chyba nazywało, i miało (to chyba ważne?) aż z osiem cylindrów czy innych wałów!
Faktycznie nieźle warczało to pudło, trzęsło i coś mu się kręciło w środku, a dym z rury szedł tak smrodliwy jak nieszczęście. W uszach mi piszczało, oczy łzawiły niemiłosiernie i z tego, co pamiętam nagle coś błysnęło i zadymiło, a cała ziemia pod nami mocno się zakołysała. Baby narobiły wrzasku, chłopy zresztą też - ktoś wołał, że z całym Dogan przenosimy się do jakiegoś raju na ziemi, a to ci dopiero! Nie umiem opisać, co się działo, jakby mi pamięć szukała słów językiem w dziurze po zębie. Ale potem cały ten dym się rozwiał... No i w sumie nic się nie zmieniło.
Read more